Trzydziesty pierwszy grudnia. Deauville, Francja.
Ostatni wieczór roku i ostatni
nasz wieczór razem. Przed świtem ruszymy w drogę. Tymczasem, spacerujemy po bulwarze
nadmorskim pełnym deauvillowskich restauracji. Stoliki udekorowane rezerwacjami
niecierpliwią się. Kelnerzy patrzą po sobie gorączkowo. Puste krzesła czekają
przypływu gadatliwych twarzy. Teraz Mesdames i ich Messieurs temperują
spojrzenia w lustrach wyperfumowanych domów i pokojów hotelowych. Przymierzają
sylwestrowe garderoby, zachodząc w głowę nad rokiem dobiegającym do mety. Co
osiągnęliśmy? Co przed nami? Jaki jest cel tych wściekłych zegarów, które
pospieszają nas w niepewnym kierunku...
Byłam
z pewnym panem, Algierczykiem. Graliśmy niczym
rekwizyty na scenie, a teatr wywrócił się na lewą stronę. Nie chciałam krytycznej
obserwacji. Chłonęłam jego obecność, oddychając głęboko. Nie dbałam o wczoraj,
o jutro. Słuchałam cierpliwie lamentacji o tym, jak bardzo jest głodny oraz, że
chce jeść „moulle”.
Chodził od jednej do drugiej restauracji. Szukał w jadłospisach swojego
przysmaku. W końcu! Eureka! Pociągnął mnie do środka.
Zdruzgotana szykiem wnętrzności tego miejsca marzyłam o barze mlecznym na Starowiślnej. Wdrapując się na kolejną porcję schodów, włóczyłam nogami za prowadzącą nas pracownicą lokalu. Na moich polikach rokwitały pieczone róże. Może chciała upchnąć nas w ciemnym krańcu, abym nie wzbudzała sensacji. Dłonią i uśmiechem wskazała stoliczek na ostatnim piętrze, w rogu, przy pokrytej ciemnym drewnem ścianie.
Zdruzgotana szykiem wnętrzności tego miejsca marzyłam o barze mlecznym na Starowiślnej. Wdrapując się na kolejną porcję schodów, włóczyłam nogami za prowadzącą nas pracownicą lokalu. Na moich polikach rokwitały pieczone róże. Może chciała upchnąć nas w ciemnym krańcu, abym nie wzbudzała sensacji. Dłonią i uśmiechem wskazała stoliczek na ostatnim piętrze, w rogu, przy pokrytej ciemnym drewnem ścianie.
Usiadłam,
wciśnięta w kąt. Rozejrzałam się po pomieszczeniu. Po lewej miałam dębową ścianę, a po prawicy, oddalony o nie więcej niż dziesięć centymetrów
znajdował się stoliczek, jak nasz, a przy nim para tubylców. Ona była ubrana w ciasną czarną
sukienkę siegającą ledwo ud, z niezmiernym dekoltem. Utrwalone jak serpentyny
czarne włosy rozbrzmiewały dookoła zakłopotanej naszą inwazją jej jaśnie głowy.
Starałam się o tym nie myśleć, ale stylem przypominała te kobiety, które
nocą okupują ulice w podparyskich laskach, ewentualnie jak gwiazdka pop z lat
osiemdziesiątych.
Myślałam
że spiszą mnie na straty, że wyląduję w sekcji hors d’œuvre po tym, jak ugotowałam się na samą myśl o Mohamedzie sąsiadującym jej
roznegliżowanej mości. Zielona chustka kryła moje włosy a brązowa sukienka z
grubego sztruksu wszelkie wklęśnięcia i wypukłości upodabniała do wizerunku
maryjnego. Do tego, choć twarz biała, ewentualnie różowa, obecnie czerwona, niebieskie źrenice, a
dłonie miałam calutkie czarne. Kiego czorta!? To od henny. Tydzień wcześniej nałożyłam ją
przed snem. Paznokcie super czerwone a dłonie dzikie, ziemiste, czarne. Chcąc
nie chcąc, ciało było jak indiański okrzyk wojenny rzucony sąsiadującej
z nim porfnografii.
Pierwsze
pół kwadransu poświęciłam wnikliwej i agresywnej obserwacji jadłospisu. Niewiele
zeń rozumiałam, więc o analizie mogłam tylko śnić. Mohamed na nic nie zbaczał i
skoro, wściekła, nie potrafiłam wyrzucić z siebie słowa, zamówił dla mnie
wariację frutti di
mare.
Ostrygi,
małże, krewetki małe i duże, raczki i ślimaczki. Studium tych stworzeń
rozkraczonych przede mną na trapezie półmisku było dla moich nadwyrężonych
synaps nie lada wysiłkiem. Mój towarzysz nie rozumiał nic z mojego panicznego
zachowania. Ograniczył własne interwencje i uchwalił suwerenność mojego
talerza. Bo walka, jaką podjęłam z tymi zapancerzonymi stworzeniami musiała sprawiać
wrażenie pełnej przemocy kampanii napoleońskiej.
Wpierw
rozbroiłam raczki. Małże ze swoim fikuśnym, romantycznym kształtem obyły się
bez skandalu. Z raczkami trzeba było trochę się jednak posiłować. Mówię mu, że
nie wiem, co mam z tym robić. On odpowiada, że też nie wie. Śmieliśmy się, a
fragmenty skorupek fruwały nad naszym stołem. Algierczycy słynni są ze swoich
bojowych zaciekłości. Zaatakował ślimaki z mojego rozkazu. Bez cienia strachu w
oku wziął jednego do buzi, mozolnie żuł bez zadowalającego rezultatu, aż wypluł
skręconą masę, lekko strapiony porażką misji.
Najtrudniej było z ostrygami. Tu nie obeszłoby się bez telefonu do mamy. Kibicowała mi gorąco. Nie poddawaj się. Przedstawiłam jej sytuację i moje wysokie stanowisko. Zobowiązała mnie do spróbowania tych amorficznych substancji. Wychyliłam ostrygi duszkiem. Skrzypiały w buzi jak rozpuszczone sztućce. Szybko chwyciłam za jego szklankę z colą, aby popić, starając się nie przyciągać zbytnio uwagi otaczających mnie cywilizowanych homo sapiens. Na marne. W tym czasie spostrzegłam, że kobieta, o której wcześniej wspominałam, poprawia czarny żakiet, którym zakryła swoje uda i kolana i aż po łydki.
Może
po prostu zrobiło jej się zimno. Rozweseliła mnie ewentualność, że wprawiłam jej
nagość w stan zakłopotania. Spojrzałam na mój talerz czulszym okiem. Kupka
drobniutkich różowych krewetkek została ułaskawiona. Niemal ich nie tknęłam.
Ich chude nóżki i wyłupiaste czarne oczy przyprawialy mnie o zbyt duże wyrzuty
sumienia. Ślimakom urządziłam eksmisję z ich domków. Mohamed wydłubał kilka
widelcem i stracił jednego z pola widzenia w czeluściach skórzanej torby sąsiadującej
pary. To był pierwszy i ostatni lot stworzenia. Nie mogłam zjeść więcej niż dwa
milimetry tego gąbczastego tworzywa. Nie muszę wspominać, że nasi sąsiedzi raz
po raz urywali konwersację w pół słowa. Zerkali na nas pełni obaw, że dostanie im
się szrapnelem krewetki w twarz.
Byłam w stanie kubistycznego upojenia tym procesem konsumpcji iście astralnej. Mohamed zamówił talerz tego, co pragnął. Szybko pochłonął jego treść i zawołał kelnera, ‘To samo jeszcze raz, proszę.’ Zrobiło się gwarno. Było po dziewiątej wieczór. Kelner, uprzejmy i sympatyczny młody mężczyzna o jasnych włosach biegał między stolikami, a pot spływał mu po czole.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz