morze północne

morze północne
wiersze i inne teksty zebrane oraz obrazy autorstwa anny lachowskiej

Pomarancze w grudniu.









Zbyt predko zapada mrok. Spogladam na taras. Kamienne plyty lsnia wilgotne. Uchylam drzwi. Powietrze pachnie zmoklymi liscmi. Mam dlonie upackane w farbach. Pospiesznie staram sie oczyscic, aby ubrac sie i wyjsc do sklepu przed ich przyjazdem.


Moj luby zadzwonil. Miedzy lotniskiem a miejscem docelowym zahacza o mnie na herbate. Na Orly przylecial pewien mężczyzna, Reduan, dobry przyjaciel rodziny Mohameda. Wraz z żoną zamierzali spedzic ten listopad nie w Algierze, gdzie mieszkali, lecz w poludniowym Paryzu. Mohamed wspolnial ze ich przyjazd wiaze sie z leczeniem.  


Słyszałam w tle dwa głosy, męski i kobiecy, oba radosne i wesole. Probowalam wyobrazic sobie ich twarze. Zgarnęłam tubki rozrzucone po stole do drewnianego futerału pospiesznym ruchem. Odkąd tydzień wcześniej kupiłam nowe farby, zaniedbałam domowe obowiązki i zamiast posiłków serwowałam w tym domu pejzaże. Zarzuciłam kurtkę, sprawdziłam czy klucze są w kieszeni, zamknęłam drzwi. Miałam chrapkę na kalafior, brukselkę, ziemniaki i łososia. Znalazlo sie tez miejsce na czekoladową bombonierkę dla gości. 



Z dwoma torbami zawieszonymi na ramionach wróciłam dwadzieścia minut później. Zastałam zapalone światło i przytłumione głosy biegnące z ogródka. Dwoje mężczyzn siedziało na dworze przy białym okraglym plastikowym stole. Widoczni przez duże przeszklone drzwi, palili papierosy. Jednym z nich był Reduan. Był młodszy niz spodziewałam się, wrecz filigranowej postury. Siedział całkiem przygarbiony, wręcz skulony, z papierosem w dłoni i uśmiechem na twarzy. Obok niego siedzial Mohamed. Lekko skrepowany, choc wysoki, postawny. Niechetnie palil przy starszych. Reduan mial pietnascie lat wiecej. Byl przyjacielem jego najstarszego brata. Razem chodzili do szkoly wojskowej.


- Reduana żona jest w łazience! - Mohamed krzyknął z zewnątrz, przywitawszy się ze mną. Przedstawił mnie przez szybę. Ukłoniłam się lekko od razu zarazem zabierając się za gotowanie. Kuchnia była cała widoczna z miejsca, w którym mężczyźni siedzieli.

Stałam przy czarnym blacie, wyjmując pospiesznie produkty z toreb i rzucając wszystko na parę. Ilhem dolaczyla do mnie. Pocałowała mnie w policzki. Kroiłam awokado i pomidory.

Algierki są jak wiecznie naładowane kabury. Ilhem musiała właśnie być taką naładowaną kaburą. Jak inaczej zmierzyć się w wieku pięćdziesięciu lat z wyrokiem śmierci ukochanego? Byla pogodna i czula opowiadajac mi o sobie. Nim posilek byl gotowy, opuscilam szlaban nieufnosci.


- Tydzień temu zdiagnozowano raka.

Oporządzałam pokarm, a Ilhem siedziala obok i mówiła, jakbyśmy znały się od lat. Z wykształcenia dziennikarka, o oliwkowej cerze, w kremowym swetrze. Jest matką pary rozpieszczonych nastolatków. Tak jak jej maz, ona takze byla córką wysokiej rangi wojskowego.


- Dzieci zostały w Algierze i nie rozumieją sytuacji. Po radzie znajomych zdecydowaliśmy się przylecieć tu. Biegalam za tym, aby skierowali go do szpitala tutaj. Gdy pracowalam w telewizji, poznalam wiele osob a to bardzo pomaga w takich chwilach.

-Byłaś już kiedyś w Paryżu? – zapytałam w nadziei, że rozweselę ją trochę wizją miejsc, po których bedziemy sie oprowadzac.

-Nie. To moja pierwsza wizyta. – jednak z tonu jej głosu zrozumiałam, że nie zależy jej na atrakcjach. Wstrzymalam propozycje wspolnego zwiedzania Montrmartre.

- Mam nadzieje ze tutaj po badaniach lekarze dojda do wniosku, ze to jednak nie rak. Wtedy bede mogla wrócić do dzieci, do domu.


Uśmiechała się łagodnie, a zarazem obserwowała szeroko otwartymi piwnymi oczami, jak poruszam się między zlewem a lodówką. Panowie weszli na palcach do mieszkania niczym kryminaliści. Reduan podszedł i wtedy od niego również dostałam po całusie na prawy i lewy policzek. Nie był zadowolony, że się kłopoczę przygotowaniem dla nich specjalnie posiłku. Nie wiedział, jak bardzo sama byłam wygłodniała. Mój zaniedbany żołądek czuł absolutna wdzięczność za ich niezapowiedzianą wizytę.

Usiedlismy do stolu. Ilhem tryskala entuzjazmem, uśmiechajac się od ucha do ucha. Klaskała w dłonie, oczy błyszczały się jej, gdy żartowała z mężem. Z przyjemnością spoglądałam na czułość, jaką nawzajem szczodrze obdarowywali się. Jej mowa była donośna. Kątem oka spoglądałam na nich, gdy temat zszedł na chorobę.

- Tutaj służba zdrowia jest bardziej solidna i godna zaufania. – wszyscy kiwaliśmy ze smutkiem głowami na te moje slowa - Trudno sie dziwic, zwazywszy na oplakany stan algierskiej polityki; czy raczej jej braku.

Siedziałam na przeciwko Reduana. Miał piękną twarz chłopca, który zapewne był klasowym żartownisiem. Usta otwierał sercem na słowa, ze szczerością, patrząc ufnie i głęboko w oczy z lekkoscia rzadko spotykana. Byl bardzo spokojny.

- W Algierze powiedzieli po trzech miesiącach badań, że rak jest, ale że nie wiedzą, gdzie się zaczął. Zaplanowali mi chemioterapię na chybił trafił.

- Miałby ją jutro. - Ilhem dodała. - Zabrałam go stamtąd. Tu mamy większą szansę.

- Sam Bouteflika tutaj się leczy przecież. - Dorzuciłam wspominając prezydenta algierskiego, który od osiemnastu lat, sześciu miesięcy i dwudziestu siedmiu dni urzęduje jako dyrygent popularnej demokratycznej republiki. Bywa we Francji w celach szpitalnych nierzadko. W marcu uderzy mu osiem dekad i jeden rok oraz piec kadencji.

- Mamy nadzieję, że może tutejsi lekarze spojrzą i zauważą, że to jednak nie jest rak. - Głos Ilhem przybral nagle wagi - A jeśli rak – dodaje - to zadziałają skuteczniej. Ilhem wypowiedziala te zdania zostawiając dość pauzy między jednym a drugim, aby dać szansę nadziei ułożyć się wygodnie na dnie serca i rozgrzać je, nim to drugie zdanie wpełznie w świadomość i zagnieździ się w niej zbyt głęboko.


- Dzieci nic nie rozumieją. - Ilhem dodała, zwracając się do mnie, unosząc ramiona.

- Inszallah, jutro wszystkiego się dowiemy. O jedenastej mamy z Ilhem stawić się w recepcji szpitala.

Po posiłku Mohamed odwiózł ich pod wskazany adres. W drodze tam, siedząca obok mnie Ilhem wzięła moje dłonie i ścisnęła, szepcząc, że boi się. Zarazem jednak zapewniała, że jej mąż jest spokojny. Wielokrotnie mówił jej, że nikogo nie skrzywdził i jest gotowy na spotkanie z Bogiem.

Bylam skrepowana. Mialam wiele sympatii dla nich. Chcialam dla nich happy endu. Mohamed w kolko powtarzal, ze wszystko bedzie na pewno dobrze. Reduan byl calkiem wykonczony i ledwo mial sile na tych pare krokow z auta do mieszkania.

W drodze powrotnej do domu mialam wiele pytan.
-To powiedz mi jeszcze raz, jak się znacie.

- Jego ojciec był generałem i znał mojego ojca. Jego ojciec i mój razem walczyli a potem Merouan był w szkole wojskowej razem z moim najstarszym bratem. Możesz wyszukać w google. Jego ojciec był wielkim generałem. – Faktycznie znalazłam fotografię tego męża stanu o ostrych, chłodnych rysach z wysoko podniesioną głową, w stroju wojskowym.

Gdy następnego dnia, rano stałam na szpitalnym korytarzu, akurat pielęgniarki zadawały Merouanowi pytania. Poprosiły abyśmy poczekali na korytarzu. Podszedł praktykant, który miał dokonać konsultacji. Ten młody chudziutki chłopak ze Szwajcarii, któremu kolega zabrał stetoskop z szyi, skarżył się, że w jego rodzimym kraju jest za drogo, by tam żyć. Dwie młode dziewczyny w kitlach opuściły pokój. Weszliśmy do środka, ze mną Mohamedem, za nami praktykant, który nieelegancko wyjął jednorazową maskę i zasłonił przed pacjentem twarz. Tłumaczył się, że ponieważ kasłał wczoraj, woli zachować wszelką ostrożność, więc będzie miał to na sobie.

Miał tyle pytań. Merouan odpowiadał cierpliwie, raz po raz powtarzając, że to było trzy miesiące i siedemnaście dni jak zaczęło się. Opowiadał o wynikach wszystkich badań wykonanych w Algierii, o biopsji wyciętych gruczołów z szyi i o metastazie stwierdzonej na jednym z kręgów. Przede wszystkim mówił o bólach, które od trzech miesięcy i siedemnastu dni pojawiają się u Merouana po każdym posiłku, kończąc się wymiotami. W związku z tym w ciągu trzech miesięcy i siedemnastu dni stracił dwadzieścia kilogramów ciała. Mówił o tym w sposób, który podziwiałam. W jego głosie była precyzja, a zarazem żart i nie skarżył się. Po prostu mówił jak jest.

Pokazał i opowiedział ze szczegółami o drodze, którą ból pokonuje za każdym razem, z brzucha przez bok w okolice prawej nerki, tam kończąc swój cierpiętniczy byt. Od trzech miesięcy i siedemnastu dni bierze po trzysta miligramów Woltarenu dziennie. Ilhem dodała, gdy praktykant wspomniał o morfinie, że w Algierii to są substancje nie pierwszej jakości. Praktykan macał i masował brzuch pacjenta, podekscytowany nowym, jeszcze dotychczas nie doświadczonym przez niego przypadkiem.

Gdy przyszły lekarz wyszedł, Mohamed pochwalił się Merouanowi, że studiowałam pielęgniarstwo. Ucieszył się bardzo, gdy to usłyszał, że ma mnie obok. Nie przestawał żartować i nawet zatańczył. Nie okazywał zmęczenia ani niepokoju. Jednak trzy miesiące i siedemnaście dni to bardzo wiele dni i nocy.

Z pytań o choroby w rodzinie dowiedziałam się, że jego mama zmarła na raka macicy, gdy on miał zaledwie trzy latka. Ojciec ożenił się ponownie a jego odesłał do szkoły wojskowej dla kadetów. Macocha nie chciała mieć z Merouanem wiele wspólnego. Ściskał Ilhem od czasu do czasu i nawet usprawiedliwiał się, że oni tacy są, że okazują sobie czułość i dzieciom też, dużo czułości.

- Nie chciałem dla bliskich takiego militarnego rygoru, jaki otrzymałem od wielkiego generała ojca.




W piątek o trzynastej trzydzieści ja i Mohamed byliśmy w meczecie, słuchając khudby o tym, że nie powinno być niezgody wśród ludzi, a spory należy rozwiązywać głową, a nie sercem. Popołudniu odwiedziliśmy mojego teścia. Na wieczór wpadliśmy do szpitala.

Merouan był sam.

-Metastazy na trzech kręgach, na obu nadnerczach, w przełyku i coś cystowatego w wątrobie. Pytałem, ile mi dają, czy sześć miesięcy czy coś, ale doktor powiedziała, że cały czas nie wiedzą, gdzie jest pierwszy rak, a w związku z tym nie mogą zacząć chemioterapii, a przez to nie mogą postawić na mnie żadnej liczby.

Słuchało się tego na wdechu, ale Merouan mówił jakby to był jeden wielki kawał. Starałam się najwięcej, jak to możliwe przekazać mu wiele miłości każdym spojrzeniem.

Wychodzenie ze szpitala wiązało się z dyskusją z Mohamedem na temat tego, co się dzieje. Mohamed ciągle powtarzał, wręcz nalegał, że wszystko się ułoży, że lekarze zrobią swoje i zaczną walczyć z rakiem i pomogą go pokonać, inszallah. Ja, choć podzielałam ich entuzjazm, przeczuwałam nieco smutniejszy scenariusz.

-Nie wiadomo niestety. – powtarzałam Mohamedowi, gdy byliśmy sami. - Nie powtarzaj, że inszallah, będzie dobrze i że wyleczą go, bo nawet jeśli zaczną chemię jutro, to nie jest gwarancja niczego. Chemia może równie dobrze tylko przyspieszyć jego ostatni dzień.

W sobotę otrzymałam kolejny telefon znienacka.
- Dostał przepustkę i chce iść na kręgle.

Merouan mówił o tym, że chce abyśmy się dobrze bawili tego dnia.

- Chcę widzieć wasze radosne twarze - mówił, pociągając dym z papierosa, który trzymał mocno w dłoniach. Palił od jedenastego roku życia. Ilhem, w restauracji jadła kurczaka po pakistańsku. Obok niej siedziała znajoma, u której się zatrzymują, rudowłosa Maria i jej nastoletni syn, Daud. Mąż Marii jest przyjacielem Merouana, ale akurat jest w Omanie na misji. Nie chciałam z nimi jechać na kręgle ani nigdzie indziej, z resztą w aucie nie było już miejsca. Mimo to Merouan był niepocieszony z mojej odmowy, a tym bardziej jego żona, której było wyraźnie przykro, że nie spędzę z nimi reszty popołudnia.

Tego samego wieczora po kręgielni, gdy zawitali do pokoju hotelowego, który zarezerwowali na ten weekend, okazało się, że z ampułka z morfiną, którą dostali w szpitalu, zbiła się. Merouan nie zmrużył tamtej nocy oka z bólu, a o świcie był z powrotem na oddziale.





Tymczasem w sobotni listopadowy poranek w krakowskim kościele salezjanów miał miejsce pogrzeb księdza Andrzeja Szpaka. Był od dekad przewodnikiem duchowym polskich hipisów. W czasie, gdy chodziłam do liceum, byłam jedną z nich. Jeździłam na spotkania i zloty po całej Polsce. Tak poznałam ojca Szpaka, który na zlotach prowadził msze. Ostatni raz widziałam go, gdy pojechałam z jego grupą na wyjazd Taize do Hamburga. Wspominam ten czas kolorowo, z wiatrem we włosach, wśród opowieści o podróżach autostopem na krańce świata, z dyskusjami o sprawiedliwości, prawdzie, teatrze życia, wśród ludzi uczulonych na zasady, spragnionych muzyki, tańca i natury.  

Pewna dziewczyna zbierała materiały do książki o Szpaku. Rozmowa z nią przywołała czas, tą mnie, po które nie sięgałam od piętnastu lat. Jak mogłam zapomnieć, że byłam hipiską? Nie jadałam mięsa, nie paliłam, nie piłam i chadzałam na antywojenne protesty przeciwko wojnie w Iraku. Bunt ostał mi się w kościach. Gdy powiedziałam tej dziewczynie, że od ostatniej mszy ze Szpakiem nie tylko nie byłam w kościele, ale że od lat w piątki bywam w meczetach, a modlę się w stronę Mekki, była bardzo zainteresowana tym wątkiem przemiany. Zapragnęła rozwinąć naszą rozmowę jako motyw pomostu kultur i wiar, które Szpak otwierał. Przystopowałam ją jednak, i siebie. Islam w Polsce jest tak negatywnie kojarzony dziś. Nie chciałabym. aby ta negatywność dotknęła szpakowskiej legendy.

Chorował na raka i cierpiał. Hipisi pielgrzymowali, aby być z nim w ostatnich chwilach i pożegnać się. Obserwowałam przez fejsbukowe posty jak razem ze Szpakiem setki młodych i starych pielgrzymowali do niego. Stan jego zdrowia pogarszał się. Byli to ludzie, którzy przez czterdzieści lat chodzili ze Szpakiem na pielgrzymki, zloty, Taize. Niektórzy, jak ja, rozstali się lata temu z ruchem hipisowskim, wielu odeszło od kościoła, ale ojciec Szpak w każdym kogo spotkał pozostawił światło. Gdy ogłoszono jego śmierć, od razu łańcuchy ludzi z całej Polski i dalej zadeklarowały, że stawią się na pogrzeb.

Dzień przed pogrzebem doszło do masakry w egipskim meczecie. To była największa tragedia w historii tego kraju. Życia zostało pozbawionych ponad trzysta osób. Do zamachu doszło w meczecie podczas piątkowej modlitwy. To mogłaby być jakakolwiek inna świątynia czy budynek, pełen zakrwawionych, poszarpanych ciał. Oto muzułmanie. Oto ból i śmierć. Komuś zamarzyło się zabawić w pana życia i śmierci, astaghfirullah. A potem cisza, jakby nic się nie wydarzyło. Szpakowskie uroczystości pogrzebowe pozwoliły mi uobecnić się wśród ludzi, których myśl przewodnia w życiu to miłość i pokój. To mi dało potrzebne ukojenie.

Obejrzałam relację z nocnego czuwania piątkowego i mszę przed pogrzebem i więcej niż raz łza zakręciła mi się w oku. Żałowałam, że mnie tam nie ma. Poprzypominały mi się ksywy i twarze hipisów, których ledwo pamiętam. „Dżuma” „Pacyfka” „Sokrates” „Janko Muzykant” i inni. To, co reprezentowaliśmy sobą było nieskomplikowane. Więc oto jestem muzułmanką-hipiską, bo niby czemu nie...

Tego samego wieczora spytałam znajomą z okolicy Polkę, też muzułmankę, czy słyszała o hipisach. Ona po chwili zastanowienia przytaknęła, że tak, że pamięta jakieś historie o satanistach itp... Słysząc to, podniosłam oczy ku niebu i zarechotałam jak połaskotana ropuszka. A przecież hipisem być to piękna rzecz. Nie wyprowadzałam jej z błędu ani nie kontunuowałam wątku.

Nicolas Bouvier pisał ze smutkiem po podroży do Indii w 1954 roku. Był rozczarowany europejskim dobrobytem. Po powrocie do Szwajcarii był chory od konformizmu świata, tego, z którego wyrósł, wygodnego, który nie tworzy potrzeb. Bez potrzeb nie ma społeczności, napisał. Tam gdzie był w trasie przez Turcję, Iran czy Afganistan, w biedzie i nieszczęściu ludzie istnieli - jeden dla drugiego. Bouvier poznał to, doświadczył i pokochał to bogactwo ubóstwa i tęsknił za tym. Do tego stopnia był nieszczęśliwy, że jedyne miejsce, gdzie dobrze się czuł po powrocie do ojczyzny to szpitale.

Poszłam z Mohamedem odwiedzić Merouana. Dwie kobiety weszły do pokoju. Starsza z nich, o wiśniowych, kręconych włosach do ramion, w wełnianej czapce, była, jak później mi wyjaśniono, siostrą macochy chorego. Druga - jej trzydziestoparoletnią córką, lekko tlenioną i schludnie ubraną.

Po tonie głosu i języku ciała wiedziałam, że głębsze interakcje są w tej instancji zbędne. Przywitałam się i wkrótce z twarzą w telefonie biernie odsłuchiwałam ich konwersacji, gdzie francuski z arabskim w algierskim dialekcie przeplatywały się.

Dziewczyna była w moim wieku, profesjonalna, po szkole adwokackiej, kokietka, okularnica, w ciemnej garsonce. Jej rozmowa z Mohamedem wywołała we mnie mimowolne odczucie awersji.

Polki to Polki. Nie ma co włosów z głowy sobie wyrywać. Byłam i spokojna i zmęczona. Pytałam Mohameda cztery razy, o której musimy wyjść, aby zdążyć na lotnisko. Brat Mohameda podał przez kogoś fragment Merouanowej tkanki, aby z Algierii dać ją francuskiemu laboratorium do ponownego badania. Ten jednak na moje pytania nie odpowiadał konkretnie. Chciał być towarzyski i przypodobać się kobietom. Dłubałam palcem po ekranie telefonu wykazując minimalne zainteresowanie uczestnictwem w konwersacjach. Merouan porozumiewaczo puszczał mi oko.   

Starsza kobieta, która siedziała przede mną, nachyliła się tuż przed moją twarzą w stronę Mohameda. Spytała go po algiersku o mnie. Zrozumiałam to dopiero, gdy usłyszałam jego odpowiedź.

- min Bolanda – co oznacza „z Polski”.

Podniosłam głowę lekko zafrasowana. Nie pytająco, lecz stwierdzającym tonem dorzuciła, że status mojej wiary (muzułmański) – tu rzuciła na kawałek mojej stopy spojrzenie takie zimne, niepewne – a miałam na sobie długą do kostek zieloną suknię, kremową chustkę w motylki na głowie oraz owczy zakopiański kożuch beżowy – że to zapewne przez wzgląd na Mohameda (wyłącznie).

Zmarszczyłam brwi mimo woli. Opuściłam głowę wydychając powietrze powoli i podniosłam głowę, prostując plecy i wypełniając płuca świeżą porcją szpitalnego tlenu. Gorzko uśmiechając się, Odparłam, że muzułmanką byłam długo zanim go poznałam. Dodałam, że już od wielu lat, zdaje się, że dziesięciu. Nie podobał mi się mój obronny ton. Jej twarz wyrażała smutną obojętność i niedowierzenie. Zapytała mnie jej córka, czy nie mam problemu z zakrytymi włosami we Francji. Zdziwiłam się, jakbym nie wiedziała, po co oto pyta.

- Nie więcej niż reszta.

Merouan patrzył z sympatią.

Przypomniało mi się, że Mohamed wspomniał, że jego bratu Merouan powiedział, że jestem jak opatrunek. Jest rana, wystarczy, że się zbliżę i ona już się zagoi.

Po wyjściu po czorciemu przedrzeźniałam dziewczynę i kokieteryjną manierę z jaką oświadczyła Mohamedowi, że kobiet nie pyta się o wiek, gdy on zapytał ile ma lat.

- Questce que j'en ai rien a foutre. Dzikuski te baby.
Bił się po głowie i chichotał z radości, że tak mnie zazdrość konsumuje żywcem.




„jebana brudasko wynocha z polski”

Taką wiadomość znalazłam następnego ranka w skrzynce fejsbukowej. Kupiłam bilet do Warszawy w jedną stronę. Kocham Polskę. Wierzę w nią. Ona jest narządem wewnętrznym głęboko w trzewiach osadzonym. Latami odkładałam ten powrot nieskonczony az do tego grudnia. 


Tymczasem niespełna dwa tygodnie później Merouan powiedział nad ranem szahadę i odszedł w paryskim szpitalu, otoczony zona i dwiecmi i morfina. Wiem ze myslal o mnie i zyczyl nam szczescia. Rak rozprzestrzenił się zbyt szybko. Kazał mnie wycałować.

Mam nieodebrane połączenie od niego w telefonie. Balam sie ze dzwiek jego glosu i pozegnanie za gleboko siegna w rane po smierci mojego ojca. Dżanaza odbyła się w piątek w Algierze. Ja wtedy byłam w meczecie warszawskim na Dżumuah. To byla juz moja czwarta z rzedu piatkowa modlitwa... a to oznaczalo ze jego przedsmiertne blogoslawienstwa i zyczenie potomstwa dla nas, jakie wielokrotnie powtarzal, Bog spelnil. Pozeralam pomarancze jak wyglodzony goryl, rozrywajac je przed switem nad zlewem. Sok sciekal mi po rekach. Niecale dziewiec miesiecy pozniej na swiat przyszedl moj rajski ogrod.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz